Duszpasterstwo Młodzieży Akademickiej i Szkół Średnich

przy parafii Św. Rodziny
ul. Monte Cassino 68
we Wrocławiu

 

Moje Świadectwo

Usiądź wygodnie i czytaj uważnie. To moje ŚWIADECTWO. Świadectwo osoby, która w wieku 23 lat została ochrzczona.
Trochę późno się zabrałem za jego pisanie, bo przecież już od maja 2002 jestem chrześcijaninem :-) No ale cóż, lepiej późno niż wcale ;-)
A więc...Po kolei.

 

Pochodzę z rodziny niekatolickiej, niewierzącej w nic. Zostałem wychowany w duchu ateizmu, bez zwracania uwagi na jakiekolwiek wartości duchowe. Nie mówię, że zostałem źle wychowany - podstawowe wartości, obowiązujące każdego człowieka, zostały mi przekazane, brak jednak było w tym wszystkim Boga. Mało tego - rodzice nigdy nie lubili Kościoła jako instytucji, czego przejawem było odpowiednie nastawienie do księży i w ogóle duchownych - złodzieje, pranie mózgu, itd. To też przeszło na mnie...

Pierwszą modlitwę w życiu odmawiałem podczas oczekiwania w szpitalu na pewien zabieg - nic poważnego, jednak miałem wtedy ze 12 lat i byłem potwornie przestraszony. "Boże, jak nie będzie boleć, jak oni mi krzywdy nie zrobią, to w Ciebie uwierzę" :-))))))) Oczywiście bolało, bo czemu miałoby nie boleć, skoro kłuli mnie w tyłek - o Bogu więc zapomniałem ;-))

Zawsze zastanawiałem się, jak to jest z tą religią. O co tym wszystkim ludziom chodzi, po co to, dla kogo i dlaczego. Zawsze jednak bałem się jej - unikałem księży i w szkole, i na chodniku, na religię nigdy nie chodziłem, rozmowa z księdzem (jak już zaczepił w szkole) to były "pełne gacie" ze strachu. Kościoła unikałem, księży się bałem, źle o nich mówiłem, a czasami nawet bardzo źle (oczywiście bez żadnych dowodów na to - ale z perspektywy czasu widzę, że to po prostu uwielbiają ateiści - najeżdżać na Kościół nie mając o nim tak naprawdę żadnego pojęcia). Jednocześnie zastanawiałem się trochę i czasami, co to takiego ten Bóg. Wiedzy na temat chrześcijaństwa nie miałem żadnej - nie miałem pojęcia, czym się różni Bóg od Jezusa, a Duch Święty to już w ogóle massakra...

W klasie maturalnej poznałem pewną dziewczynę. Po kilku rozstaniach, kłótniach i "niedopasowaniach" w końcu pozostaliśmy ze sobą na stałe. Tak się pokochaliśmy, że po 3 latach bycia razem zamieszkaliśmy ze sobą razem w mieszkaniu studenckim (to było 3 lata temu). Mieliśmy bardzo dużo wspólnego, różniła nas "tylko" jedna sprawa - Bóg. Agnieszka była osobą bardzo religijną. Odnowa w Duchu Świętym, grupy dzielenia, itp. to dla niej chleb powszedni. Ja tego absolutnie nie zabraniałem jej, jednak byłem do jej religijnej aktywności nastawiony bardzo chłodno - a nawet obojętnie. Zapytacie - "Taka religijna i zamieszkała przed ślubem z Tobą?". Tak, zamieszkała. Ale w momencie zamieszkiwania na Odnowę już od dawna nie chodziła, byliśmy po "pierwszym razie", do Kościoła również nie za często chodziła. Wówczas tego nie wiedziałem, że to była idealna wprost robota Szatana - z fantastycznej chrześcijanki zrobił zwykłą dziewczynę, która o Bogu co prawda pamiętała, jednak na pierwszym miejscu w jej sercu byłem Ja, a nie Jezus.

Agnieszka bardzo się z tym męczyła. Jezus próbował w niej działać - chodziła do spowiedzi (pożądanie brało jednak szybko górę - w końcu mieszkaliśmy razem), jeździła na rekolekcje - powstrzymywanie się od współżycia nie trwało długo, gdyż po prostu ja byłem upierdliwy, nie rozumiejąc jej i nie znając do końca jej serca. Pokochała mnie po prostu bardziej od Jezusa. Były spowiedzi, po których ksiądz nie dawał jej rozgrzeszenia - wtedy jej serce było szarpane na strzępy, a ja durny w ogóle tego nie rozumiałem, złorzecząc na księdza, że co mu do tego, że mieszkamy razem.

Tak mieszkaliśmy rok czasu - w tym 9 miesięcy jako zaręczeni. Aż do chwili, gdy pewnego czerwcowego weekendu Aga pojechała na rekolekcje, po których...oddała mi pierścionek zaręczynowy. Zerwała ze mną - powiedziała, że dłużej razem mieszkać nie możemy. To był czerwiec, więc od przyszłego października nie mieszkaliśmy już razem. Jezus w niej zwyciężył. Był wielki płacz, oddając mi pierścionek płakała jak bóbr wtulona w moje ramiona. Ja biedny, zakłopotany, nie miałem pojęcia, co powiedzieć...Nie rozumiałem jej zupełnie - zerwała zaręczyny...zakończyła 4-letni związek. 4 lata to cholernie dużo - człowiek nie myśli już, czy to właściwa osoba, ale po prostu żyjesz z nią razem i nie wyobrażasz sobie spędzania życia z kim innym. A tu taki wstrząs...

Rozstaliśmy się...

Po tym wszystkim, co mnie tak zabolało i co mną tak wstrząsnęło, postanowiłem przyjrzeć się powodowi zerwania trochę dokładniej ;-))) Jako że przebywałem z Agnieszką bardzo dużo czasu, więc w momencie zerwania znałem już różnicę między Bogiem a Jezusem ;-)) Agnieszka nieraz próbowała mnie nawracać - nie byłem temu oporny, chciałem się dowiedzieć czegoś o Bogu, poznać Go - ale w ogóle mi to nie wychodziło.

Osamotniony, zacząłem szukać katechumenatu. Zacząłem szukać ludzi, którzy przygotowaliby mnie do chrztu. Zacząłem powolutku, ostrożnie, z wielką nieufnością - wierzyć w Niego. Rozumowanie było bardzo proste - skoro Agnieszka zerwała zaręczyny z kimś, kogo tak mocno kochała w momencie zrywania, to MUSI być ktoś, kto był od tej miłości do mnie silniejszy. To była cała moja filozofia (nic skomplikowanego, prawda?). Nie nawracałem się, żeby do niej wrócić. Nawracałem się, żeby poznać tę wielką siłę.

Cudem znalazłem katechumenat prowadzony przez studentów - u Dominikanów. Pierwsze spotkanie miało być 4. grudnia, to był listopad, więc trzy tygodnie chodziłem trzęsąc się ze strachu, jak to tam będzie...

4. grudnia 2001, godz. 20:00. Wchodzę do salki w duszpasterstwie Dominik. Salka 3x3m, w środku z 15 osób. Atmosfera niesamowicie radosna i sympatyczna.
Zacząłem się przygotowywać do przyjęcia Jezusa.
Na katechumenacie poznałem niesamowita osobę - Magdę - dzięki której zawdzięczam najwięcej. Była jedną z prowadzących katechumenat, czyli tą, która tłumaczyła, a nie której tłumaczono :-)) Spotkania mieliśmy wszyscy raz w tygodniu, jednak z nią kontakt miałem dzięki internetowi - ciągły. Zaufałem jej do końca, pisałem do niej dziesiątki maili, zadając dziesiątki pytań - co to jest monstrancja, jak to jest z tym Zbawieniem, jak się modlić, czemu ten Różaniec to takie nudy...pytałem o wszystko, nie wstydząc się swojej niewiedzy - wiedziałem, że Magdzie mogę w pełni zaufać. Na maile od niej czekałem z ogromną niecierpliwością - pisała wspaniale, cudownie opisując Jezusa i wszystko, co jest z Nim związane. Czytając jej listy prawie płakałem z radości. Jej zawdzięczam najwięcej na mojej drodze do Niego.

19. maja 2002, Noc Zesłania Ducha Świętego. Godzina 4:12 nad ranem - Krzysiaczek jest chrzczony, 4:37 - pierwszy raz w życiu przyjmuje Komunię Świętą. Nie, tego się nie da opisać. Tego szczęścia, tej niesamowitej, ogromnej, potężnej radości rozrywającej Cię od środka na kawałki . Przyjmuję Jezusa. Jestem czysty jak anioł, nieskażony kompletnie niczym! "Oto są baranki młode, oto Ci co zawołali Alleluja! Dopiero przyszli do zdrojów, światłością się napełnili, Alleluja, alleluja!"

Z Agnieszką nie jestem - w czasie przygotowań do chrztu, w duszpasterstwie w parafii, na terenie której wynajmowałem mieszkanie, poznałem nowych, wspaniałych ludzi. Wśród nich była Marysia - śliczne dziewczę o cudownych oczach, rozbrajającej mnie urodzie i przewspaniałej duszy. Jesteśmy już ponad półtora roku małżeństwem, a na koniec października 2005 jesteśmy umówieni z Kropkiem na jego przyjście na świat ;-))).

Mara pochodzi z bardzo religijnej rodziny, została wychowana przede wszystkim w Bogu. Nie mogłem wymarzyć sobie bardziej kochanej żony i jestem pewny, że On maczał w tym palce ;-).

Wraz z naszymi przyjaciółmi należymy do Domowego Kościoła. Spotykamy się raz w miesiącu, aby rozmawiać o Bogu, naszych relacjach z Nim, naszych rodzinach, sukcesach i problemach. Jest świetnie :-))))

Jestem cholernie szczęśliwy. Poznałem Jezusa, poznałem Tego, któremu zawdzięczam w swoim życiu wszystko. Myśląc o swojej przeszłości widzę, jak działał w moim życiu, jak mnie kochał, podczas gdy ja nie miałem o tej Miłości pojęcia. Jak mnie prowadził, pukał do mojego serca, a ja nie chciałem otworzyć. Dziś widzę, jak człowiek jest zaślepiony, nie znając Jego Miłości. Widzę, ile traci, o ile jest uboższy, nie pozwalając działać Jezusowi. Dziś moim największym marzeniem jest pójście do Komunii razem z moimi rodzicami. Modlę się o to codziennie.

Droga do Jezusa była cholernie trudna. Był płacz, smutek, kłótnie, złość, zerwane zaręczyny ukochanej osoby. Było warto. Szedłem nią nie wiedząc, co jest u jej celu. Dziś już wiem - to On, Najwyższy, który może wszystko, który jest Miłością. Dzięki Niemu kocham inaczej, kocham pełniej. A przecież o to tak naprawdę w życiu chodzi - żeby kochać. No i niesamowite jest to, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych :-)))))

"Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia".

Przecież ta religia nikomu nie robi krzywdy...mamy tylko kochać, tylko o to chodzi! Czy to coś złego?



Krzysztof
25. maja 2005

<- powrót