(Niedziela Wielkanocna)
W obliczu faktów
Cześć, mam na imię Tomasz. Byłem
jednym z dwunastu uczniów Jezusa, a jestem tutaj dzisiaj, bo wierzę, że
fakty są bardzo ważne. Patrząc na was, od razu mogę powiedzieć, że jesteście
całkiem dostrzegalną gromadką - głowy na swoim miejscu, stopy mocno na
ziemi. To mi się podoba. Ja sam zawsze starałem się stać mocno na ziemi,
to znaczy kiedy tu jeszcze byłem... Pamiętam, jak kiedyś Jezus opowiadał
nam, uczniom, o niebie. "Wy znacie drogę do miejsca, do którego zmierzam"
- mówił. Cóż, reszta uczniów siedziała dookoła, po prostu potakując. Byłem
jedynym, który zabrał głos.
"Panie" - powiedziałem - "ale my nie wiemy, dokąd Ty zmierzasz,
więc jak możemy znać drogę?".
"Ja jestem drogą" - odparł Jezus. Ale dalej nie powiedział nam,
dokąd się wybiera.
Ciągle się zastanawiałem, dokąd On się wybiera, kiedy po prostu tam poszedł
i już! Poszedł tam na oczach tłumów ludzi, z gwoździami w dłoniach i wielką
ziejącą raną po włóczni w boku. Krótko mówiąc, został ukrzyżowany. Jeśli
o mnie chodzi, to starałem się podchodzić do tego praktycznie. To mógł być koniec wszelkich
moich nadziei. Mogłem być właśnie świadkiem kresu życia najcudowniejszej
osoby, jaką kiedykolwiek znałem. Mogłem wewnątrz czuć się tak, jakbym
to ja był ukrzyżowany, ale zrobiłem, co w mojej mocy, żeby stawić czoło
faktom. A to znaczyło, że kiedy Maria Magdalena przyszła w pierwszą niedzielę
po tym, co się stało, promieniejąc jak latarnia i wołając: "On żyje!",
ja byłem zupełnie niewzruszony. "Ma halucynacje" - powiedziałem,
nie owijając w bawełnę. "Skoro ciało Jezusa zniknęło, to dlatego,
że ktoś je ukradł". Potem wyruszyłem w drogę. Powiem wam, że cały
ten entuzjazm Marii był mi potrzebny jak dziura w moście. Jezus umarł.
Tak właśnie się stało. I koniec.
Na przekór mnie - pozostali uczniowie byli innego zdania. Dogonili mnie
następnego dnia, wszyscy tak samo radośni jak Maria. "Rozminąłeś
się z Nim, Tomku. Jezus pojawił się wśród nas wczoraj wieczorem"
- wołali. Myślę, że jakoś bym sobie z tym poradził. Mogłem przecież się
odwrócić, uściskać ich i odejść, pozwolić, by moje nadzieje przepadły.
Ale to nie w moim stylu. Stawiałem czoło faktom, pamiętajcie. A każda
szara komórka w moim mózgu mówiła mi, że ludzie nie umierają na trzy dni,
żeby potem znowu powrócić do życia. Tak się po prostu nie dzieje! "Słuchajcie"
- powiedziałem - "dopóki nie zobaczę na własne oczy śladów po gwoździach
na Jego rękach i nie będę mógł dotknąć ich palcem, a dłoni włożyć do rany
w Jego boku, nie uwierzę". Jednak wróciłem z nimi do Jerozolimy.
Nawet jeśli nie potrafiłem zgodzić się z tym co mówili, ani czuć tego,
co oni czuli, nadal byli moimi najlepszymi przyjaciółmi.
To się wydarzyło jakiś tydzień później, może trochę wcześniej. Siedzieliśmy
razem, jak zwykle, aż tu nagle ktoś się pojawił w pokoju... Jezus! Tak
po prostu! Bez anielskich trąb. Bez uprzedzenia. Ot, tak pojawił się między
nami, mówiąc "Cześć" i wyglądając tak zupełnie normalnie, jak
gdyby ani na sekundę nie odchodził. Niewiele brakowało, żebym poklepał
Go po plecach i zawołał: "Hej, jak się masz", witając o tak,
jak zwyczajni, twardo stojący na ziemi ludzie witają spotkanych przyjaciół.
A potem mój wzrok powędrował z Jego twarzy, która wyglądała dokładnie
tak samo, na Jego dłonie, które nie wyglądały tak jak zwykle. I wtedy
wydałem jakiś zduszony okrzyk. A On podszedł do mnie. "No dalej.
Dotknij śladów po gwoździach, Tomaszu". Było jasne, że wiedział co
mówiłem wcześniej. "Włóż dłoń w mój zraniony bok. Przestań wątpić
i uwierz". Już kiedy mówił, porwała mnie przytłaczająca fala wiary
i padłem na kolana u Jego stóp. Po raz pierwszy dowiedziałem się kim był
naprawdę. Może wcześniej wierzyłem w to tak pół na pół, ale teraz byłem
absolutnie pewien. "Mój Panie i Boże!" - zawołałem.
I właśnie tutaj wy się pojawiacie. Bo kiedy Jezus pomagał mi wstać, powiedział:
"Ty uwierzyłeś, bo mnie zobaczyłeś, ale szczęśliwi ci, którzy nie
widzieli, a mimo to uwierzyli". Rozumiecie? "Ci, którzy nie
widzieli" to mężczyźni, kobiety, dziewczynki, chłopcy - całe miliony
- którzy, tak jak wy, żyli przez te dwa tysiące lat, odkąd Jezus poszedł
tam, dokąd się wybierał, czyli do nieba. No i tak mamdla was nowinę. Chcę,
żebyście stanęli z nią twarzą w twarz i obserwowali, jaki ma wpływ na
wasze tajemne "ja". Czy potrząśniecie głową, wzruszycie ramionami,
uśmiechniecie się z pobłażliwością, mówiąc "no, gdyby tylko?..",
czy coś w tym rodzaju? Czy też jest to najlepsza nowina, jaką w życiu
słyszeliście?
Oto ta nowina: Jezus żyje!
|