Duszpasterstwo Młodzieży Akademickiej i Szkół Średnich

przy parafii Św. Rodziny
ul. Monte Cassino 68
we Wrocławiu

 

"Kartka z pamiętnika"

 

To był niesamowity dzień... Wiatr szumiał straszliwie i wiał z taką siłą, jakby chciał zetrzeć w proch całą kulę ziemską. Ulewny deszcz zalewał potokami ulice, a pioruny uderzały z ogromną siłą, oświetlając tę scenerię upiornym blaskiem. Wyglądało to tak, jakby wszystkie siły przyrody sprzysięgły się przeciw Ziemi.

Wracałam właśnie z pracy, kiedy podmuch wiatru cisnął mi w twarz kartkę papieru. Nie wiem czemu złożyłam ją starannie i schowałam do torebki.

Po przyjściu do domu zrobiłam sobie gorącą kawę, wzięłam słodką bułeczkę, nastawiłam ulubioną płytę Ennio Morricone i zagłębiłam się wygodnie w fotelu. Zamknęłam oczy i dałam się ponieść marzeniom. W pewnym momencie przypomniałam sobie o kartce papieru. Wyjęłam ją z torebki i rozprostowałam. Była trochę zniszczona przez deszcz i wiatr, ale z całą pewnością była to kartka z pamiętnika. Nie mogłam odczytać daty, ale dziś myślę, że ta kartka była ponadczasowa. Nie wiem, czy wolno mi było czytać cudze myśli, ale teraz już wiem, że było to moim przeznaczeniem. Ta mała kartka papieru nauczyła mnie czegoś ważnego. Od tamtej pory patrzę na świat innymi oczami

Zaczęłam czytać. Poczułam dziwny dreszcz, jakbym dotknęła czegoś żywego. Ten pamiętnik pisała dziewczyna. Być może miała tyle lat co ja. Zaczynał się od słów ...

Dzisiaj wstałam lewš nogš. Od rana byłam w złym humorze. Potem pokłóciłam się z Robertem, ale wcale mi nie ulżyło. Nie mogłam znaleŸć sobie miejsca w domu - dusiłam się, więc, mimo złej pogody, wyszłam na spacer. Dobrze, że mieszkam tuż obok lasu! Lubię las - nawet mimo takiej wrednej pogody. Szłam prosto przed siebie. Pod nogami trzaskały  gałęzie. Wiatr poruszał drzewami, a paprocie niczym łany zbóż, kołysały się w prawo i w lewo. Mimo  iż był œrodek dnia, tu panował półmrok. A potem wydarzyło się coœ dziwnego

Nagle poczułam ogromną senność. Postanowiłam odłożyć czytanie do jutra. Wykąpałam się i położyłam. Zamknęłam oczy. Znalazłam się w lesie. Szłam prosto przed siebie, a pod nogami trzaskały gałęzie. W pewnej chwili zauważyłam, że nie jestem sama. Obok mnie szła jakaś postać. Nie wiem, czy była to kobieta czy też mężczyzna, ale - co dziwne - wcale się nie bałam. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Czułam się bezpieczna i spokojna. Doszliśmy do ogromnej polany. Ale nie była to zwykła polana. Na środku stał mur. Był olbrzymi, z czerwonej cegły. Wydawało się, że sięga nieba. Nie widziałam końca, ani początku. W murze było kilka drzwi. Otworzyłam jedne z nich...

Znalazłam się w pałacu. Rządziła w nim piękna królowa. Lokaje i pokojówki kłaniali się jej nisko i byli gotowi na każde jej skinienie. Każda zachcianka była spełniana w mgnieniu oka. Ale ona ciągle była niezadowolona. Ktoś kiedyś jej powiedział, że aby być szczęśliwym, trzeba się dzielić z bliźnimi. Od tej chwili co pewien czas przeglądała swoje stare ubrania i te, które były już zniszczone, których by już nie założyła, rozdawała, mówiąc:
- Nie są mi już potrzebne, więc możecie je nosić.
Przejeżdżając przez królestwo, rozdawała głodnym dzieciom cukierki. Ale i to nie dawało jej szczęścia. Królowej wciąż czegoś brakowało, a ona sama nie rozumiała czego. Ale ja wiedziałam - zobaczyłam to w jej oczach. Była olśniewająca, piękna, ale jej oczy były puste i smutne. Tak jak jej serce. Zabrakło jej sensu życia. Wyszłam po cichu, zamykając drzwi. Dopiero teraz spostrzegłam na nich napis: "Piekło nie leży w męczarniach, lecz w pustym sercu". Spojrzałam na postać, która mi towarzyszyła. Miała takie dobre oczy. Patrzyła na mnie, jakby chciała mi przekazać coś ważnego.

Otworzyłam drugie drzwi. Znalazłam się w kościele. Panował tu półmrok. Przed ołtarzem płonęły świece. Jakiś człowiek klęczał w kącie. Nie modlił się, tylko płakał. A może to była jego modlitwa? A potem rozpoczęła się msza. Ksiądz wszedł na ambonę i wygłosił wspaniałe kazanie. Mówił o dobrym Samarytaninie i o tym, że ludzie powinni dzielić ze sobą zarówno smutki jak i radości, że w każdym człowieku, który do nas przychodzi, należy widzieć Boga. Mówił jeszcze o wielu pięknych i mądrych rzeczach. Ludzie wpatrywali się w jego usta, jakby chcieli wchłonąć każde słowo. Msza dobiegła końca. Ludzie "naładowani dobrą energią" na cały tydzień, rozeszli się do swoich domów. Tylko w kącie klęczał człowiek - zapłakany, zgarbiony, przygaszony. Po chwili wstał i podszedł do księdza. Zapytał, czy mógłby poświęcić mu chwilę rozmowy. Poprosił o pomoc. Ale ksiądz gdzieś się spieszył. Zalatany, zabiegany krzyknął tylko, że kuchnia charytatywna jest po lewej stronie od kościoła, ubrania też tam dostanie. Człowiek usiłował tłumaczyć, że nie potrzebuje pomocy materialnej. Ksiądz zniecierpliwiony, bo właśnie zbliżała się pora modlitwy wieczornej, odpowiedział, żeby wierzył w Boga, a wiara go uzdrowi. Człowiek spuścił głowę i odszedł. A ja poczułam chłód w sercu. Zamykając drzwi spostrzegłam napis, którego tu wcześniej nie było: "Jakże jesteś roztargniony, skoro każesz ludziom latać twoimi skrzydłami, a nie możesz im dać nawet jednego piórka."

Podeszłam do trzecich drzwi. Zawahałam się, ale po chwili nacisnęłam klamkę. Znalazłam się w gabinecie luster. Podeszłam do pierwszego. Zobaczyłam narodziny nowego życia. To był chłopiec - piękny, dorodny. Rodzice płakali z radości. Poszłam dalej, w następnych lustrach zobaczyłam: chrzest, szkołę, pierwszych kolegów i koleżanki, Komunię Świętą, potem tego chłopca jako ministranta, bierzmowanie, pierwsza miłość, pierwsza praca, rodzina, dzieci, przyjaciele, radość, uśmiech, szczęście... Obrazy przesuwały się w lustrach coraz szybciej. Aż nagle w którymś spostrzegłam ból, cierpienie, śmierć najbliższych, żal i gniew, i bezsens życia. Zostały jeszcze dwa lustra. Podeszłam do przedostatniego. Zobaczyłam starego człowieka, leżącego na łożu śmierci, złorzeczącego Bogu i całemu światu. Poczułam paraliżujący strach. Nie podeszłam do ostatniego lustra. Uciekłam, a drzwi zatrzasnęły się za mną z łoskotem. Odwróciłam się powoli. Na drzwiach było napisane : "I niech nie widzę, jak się czarną gliną sypie dom duszy, gdy z niej wyjdzie Bóg".

W murze było jeszcze kilkoro drzwi, ale już miałam dosyć. Zobaczyłam dużo, może za dużo. Chciałam wrócić do domu. Zamknęłam oczy, obudziłam się. Pamiętałam tylko, że miałam jakiś dziwny sen. Dotknęłam policzków - były mokre od łez. Wstałam, wykąpałam się, ubrałam, zjadłam śniadanie i wtedy przypomniałam sobie o pamiętniku. Zaczęłam czytać w miejscu w którym przerwałam.

"...A potem wydarzyło się coś dziwnego. Zobaczyłam, że nie jestem sama. Koło mnie szła jakaś postać. Nie wiem, czy była to kobieta, czy też mężczyzna, ale - co dziwne - wcale się nie bałam. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Czułam się bezpieczna i spokojna. Doszliśmy do ogromnej polany. Ale nie była to zwykła polana. Na środku stał mur..."

Dalej już nie czytałam. Wiedziałam, co będzie dalej. Przypomniał mi się mój sen.


Małgorzata Sawicka, 17.03.1996r.

 

<-- powrót