|
"Jeżeli ustami swymi wyznasz,
że Jezus jest Panem, a w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z
martwych, osiągniesz zbawienie." [Rz 10, 9]
Był rok 1980, ranek kwietniowego, wielkanocnego dnia.
Szedłem na dyżur adoracyjny przed "Bożym Grobem". Pod "kozakami"
skrzypiał śnieg, w uszy szczypał mróz. Nad głową miałem cudownie błękitne,
rozsłonecznione niebo. W kościele czekała mnie godzina klęczenia przed
Najświętszym Sakramentem. Trudna to rzecz dla chłopaka wyklęczeć tyle
czasu. Wymodliłem już wszystkie litanie i kilka innych tekstów modlitewnych.
Za plecami słyszałem zmianę straży honorowej strażaków, stukot ich butów,
chrzęst oddawanych honorów Panu Jezusowi "siekierkami" strażackimi
(nie pamiętam ich nazwy). I majestatyczna atmosfera kaplicy "Bożego
Grobu". Co roku czekałem na te ministranckie dyżury. Rok wcześniej
mama pozwoliła mi na dwa nocne. Zawsze brałem ich kilka - jeden lub dwa
w nocy i dwa, trzy w dzień.
Z jednego powodu: w środku rozpierała mnie duma, że byłem najbliżej -
tuż - Najświętszego Sakramentu. Wystarczyło bym wstał, wyciągnął rękę,
a mógłbym Go dotknąć.
Później, już w innym klimacie duszy, czasem jęcząc w środku, chciałem
Go dotknąć.
Wiekowy to dylemat, które święto ważniejsze: Boże Narodzenie, czy Wielkanoc?
Dylemat niepoważny, bo bez pierwszego nie byłoby drugiego, a bez drugiego
pierwsze byłoby bez znaczenia. To wiem, że w Wielki Czwartek, gdy stanę
przy ołtarzu, by przez godzinę być w Wieczerniku i wziąć z rąk Jezusa
chleb i kielich
z winem, zobaczę i usłyszę, jak Apostołowie, ustanowienie Eucharystii
i Kapłaństwa. A wtedy Go dotknę, dumny jak w dzieciństwie, a On da mi
więcej niż się spodziewałem. W chlebie, zamknąwszy siebie, wniknie we
mnie i zjednoczy z Niebem. Jeszcze niewidzialnie, ale tylko do śmierci,
dopóki czas trzyma mnie
w objęciach. A potem daleko więcej i bardziej niż w wierze spodziewam
się, bazując na wyobraźni. Tak pełny Nim, współczując, pójdę na Golgotę
dzień później. I będę wiedział, że On będzie, współczując, w moim cierpieniu
- głodzie, nagości, udręce, bólu, strachu, grzechu i śmierci. Potem mnie
zakopią, jak Jego złożyli w grobie - na chwilę. Dla mnie o wiele dłuższą.
A potem jak On, Jego mocą, zmartwychwstanę. W swoim, nie kogoś innego,
ciele. Ani w ciele zwierzęcia, ani rośliny, ani kamienia. Bo On zbawił
mnie, a nie moją duszę. Mnie - człowieka: duszę
i ciało. Powrócę do życia w tym świecie i pod tym niebem, ale przemienionym
jak On i Ja - pod nowym niebem, na nową ziemię.
Tego się spodziewam, w to wierzę, choć jest to poza rozumem. Wierzę Mu
- On tak powiedział. On to zrobił!
TESTAMENT KSIĘDZA ARTURA:
WIARA, MIŁOŚĆ, RADOŚĆ, PRAGNIENIE NIEBA...
I tak życie da się, w odcinkach; przeżyć jak bal, w kolorach, szarościach,
pląsach, bezruchu.
Bal życia, uźródlony w Bożym istnieniu, nadaje sens istnieniu, trudnemu,
mozolnemu, czasem udręczonemu.
Radość z uczestnictwa w tym balu staje się radością pełną, o którą modli
się dla nas Boży Syn, chcąc by była ona w człowieku, by była ostoją każdego
dnia. Radość uświęcona i pomnażana Bożym Duchem, który w nas jest. Radość
Boża wypierająca smutek grzechu osobistego lub dotykającego nas z czyjejś
ręki.
Karnawałowa radość otwierająca ludzką dłoń na obdarowywanie człowieka
Bogiem poprzez gest, słowo lub czyn. Każda forma jest wtedy równie dobra,
równie potrzebna i właściwa.
To nasze życie jest karnawałowym balem, o tyle mądrze i dobrze radosnym,
o ile otwartym na muzykę Nieba grającą w ludzkiej duszy.
Takiej radości pragnijmy, takiej radości doświadczajmy, taką radością
się dzielmy. Wówczas przeżyjemy swój bal życia w pokoju i szczęściu, pomimo
cierpienia i bólu, pomimo rozczarowania i poczucia niesprawiedliwości,
pomimo pustki i osamotnienia.
Miłość, która była wszystkim we wszystkich, miała stać
się grzechem, by człowiekowi dać się na zawsze, by ukrzyżować skłamany
wymiar istnienia - ludzką grzeszność. Lecz nie umarła Miłość Jahwe - prawdziwa.
Stała się światłem chłonącym w siebie człowieka.
Człowieku, dotknij promieni Miłości Jahwe.
One grzeją - nie parzą.
One miłują - nie mszczą się.
One są tuż - nie daleko.
Tylko ich dotknij.
Rozświetlą ci mroki zagubienia,
ogrzeją chłód osamotnienia,
oczyszczą brud grzechów,
jak balsam otulą twą ranę,
użalą się nad cierpieniem
i wtulą twą głowę w siebie.
Tylko ich dotknij.
Nauczysz w ten sposób swe nerwy - pokory.
Nauczysz zmartwienia i problemy - dystansu.
Poszukiwania ustawisz na dobrej drodze,
a swoje choroby nauczysz jak zbawiać.
Odetchnij trochę.
Wysiłek podjęty z miłości zaowocuje głębią jedności z
Bogiem, jedności ukrytej w nieskończonym miłowaniu przez Boga. Oznacza
to Niebo, za którym każdy człowiek tęskni najbardziej i to niezależnie
od tego, czy potrafi je nazwać czy też nie.
Serce Jezusa, uczyń serca nasze według Serca Twego!
"W Wielki Czwartek, gdy stanę przy ołtarzu, by przez
godzinę być w Wieczerniku
i wziąć z rąk Jezusa chleb i kielich z winem, zobaczę i usłyszę ustanowienie
Eucharystii
i Kapłaństwa. Wtedy Go dotknę; w chlebie wniknie we mnie i zjednoczy z
Niebem. Jeszcze niewidzialnie, ale tylko do śmierci. Tak pełny Nim pójdę
na Golgotę dzień później. Potem mnie zakopią, jak Jego złożyli w grobie
- na chwilę. A potem jak On, Jego mocą, zmartwychwstanę. Powrócę do życia
w tym świecie i pod tym niebem, ale przemienionym jak On i Ja - pod nowym
niebem, na nową ziemię. Wierzę Mu - On tak powiedział. On to zrobił!"
Pamięci Księdza Artura Lelka
Pięć lat pod jednym dachem
Była wiosna 1998 roku - Wielki Post. Zbliżała się Wielkanoc, pracy coraz
więcej, a w ciągu kilku miesięcy, od września 1997, po ks. Henryku Kaczmarku
miał odejść z parafii kolejny wikariusz - ks. Janusz Prejzner, aby objąć
parafię w Osieku koło Oławy. Kto go zastąpi? Okazało się, że decyzja JE
Ks. Kardynała była szybka - przychodzi "nowy". Był nim ks. Artur
Lelek, skierowany do pracy z parafii w Sobótce. Tak więc przed V Niedzielą
Przygotowania do Wielkiej Nocy śp. ks. Artur Lelek został wikariuszem
w parafii Świętej Rodziny i wraz z nami zaczął przygotowania do Paschy.
Ta Pascha nadeszła dla niego pięć lat później wraz z dniem Jego śmierci.
Naturalną rzeczą jest fakt, że zadajemy pytanie - jaki był? Większość
parafian znała ks. Artura z kościoła, konfesjonału, niektórzy z nauk przedślubnych,
kancelarii, kolędy czy spotkań dla rodziców dzieci ze szkoły
nr 91, gdzie przez te lata był katechetą. Ale jaki był w codziennym życiu?
Gdy zastanawiam się nad odpowiedzią na to pytanie, myślę o kilku Jego
cechach, które jakoś szczególnie utkwiły w pamięci.
Radosny i towarzyski
Lubił ludzi. Niektórzy mają taki charakter, cechy osobowości, że są otwarci
i prawie zawsze gotowi na spotkanie z ludźmi. Taki był niewątpliwie ks.
Artur. Zaczynało się na zwykłej popołudniowej kawie, dzieleniu się codziennymi
sprawami. Było opowiadanie o tym, co w szkole, co się wydarzyło w parafii
i wśród znajomych. Bywało też tak - spotkanie przy stole i poważne: "muszę
wam coś powiedzieć". A potem dowcip jeden
i drugi. Dużo śmiechu i radości. Najwięcej można powiedzieć o wspólnych
wieczorach. Zazwyczaj zaczynało się od takich zwykłych rozmów, ale jakże
często tematy zmieniały się
w poważne, egzystencjalne, filozoficzne lub teologiczne rozważania. Mijała
jedna i druga wspólnie spędzona godzina, a potem nagle odkrywaliśmy, że
za chwilę trzeba iść na poranną Mszę. Jeszcze w czasie jednego
z Wielkanocnych obiadów tego roku ks. Dziekan tak podsumował ks. Artura:
"Jedno jest pewne, że nawet najpoważniejszą sprawę umiesz zamienić
w radość".
Ta cecha towarzyskości nie ograniczała się oczywiście do spotkań
z księżmi współpracownikami. Często przychodzili do Niego goście, rodzina
i przyjaciele. Często też, elegancki
i "wystrojony", wychodził na umówione spotkanie do znajomych.
Wszystko po to, by być z ludźmi i cieszyć się ich obecnością.
Skryty w swoich myślach, przeżywający
Nie można jednak sprowadzić osobowości ks. Artura Lelka do tej jednej
cechy. Bywały też inne dni. Tak jak każdy człowiek wyciszał się, wchodził
w jakąś samotność, zamyślenie. Wtedy było widać, że coś przeżywa, że coś
go wewnętrznie trawi. To wtedy pojawiały się w rozmowach poważne pytania,
często retoryczne - ale jednak stawiane. To wtedy stawał się ks. Artur
taki inny, bardzo zasad-niczy, konkretny, jakby żyjący przez chwilę gdzieś
obok i obserwujący rzeczywistość z tego oddalenia. W takich dniach zaproszenie
do wspólnego wypicia popołudniowej kawy mogło skończyć się odpowiedzią:
"Nie pukać, nie ma mnie w domu".
Jakie były owoce takich dni? Myślę o słowach, które wypowiadał do nas
w niedzielnych i świątecznych kazaniach, o pouczeniach w konfesjonale,
o tych kilku zdaniach zapisanych w parafialnej gazecie.
Chętny do pomocy ludziom,
troskliwy o bliskich
Były proste gesty podarowania jakiegoś ubrania lub nakarmienia jednego
z wielu dzwoniących do drzwi plebanii. Jak było trzeba, to śpieszył
z pomocą, nawet wtedy, gdy sam jej potrzebował, stawiał na pierwszym miejscu
potrzeby innych. Była to niewątpliwie jedna z ważnych cech życia ks. Artura.
Widać było jego zatroskanie o bliskich - zwłaszcza o mamę, do której często
dzwonił, gdy było trzeba pomagał jadąc do Ząbkowic, troszczył się o jej
osłabione zdrowie.
Zawsze był chętny do pomocy
w zajęciach w parafii. Bez problemu zgadzał się na zastępstwa, czy też
uzupełnianie w obowiązkach. Przez kilka lat ks. Artur odpowiadał za podział
pracy niedzielnej wśród księży. Robił to z wielkim wyczuciem i zrozumieniem
potrzeb każdego z nas, nigdy nie doprowadzał do napięć czy konfliktów.
Przeciwnie, sam podejmował większość trudów.
Kochający dzieci
Każdy, kto znał ks. Artura, na pewno dobrze o tym wie. Płaszczyzna pracy
z dziećmi była miejscem,
w którym realizował się w swoim powołaniu. To prawda, że często miał tych
"swoich kochanych urwisów" - jak mówił - szczerze dość, ale
po krótkim odpoczynku zawsze chętnie do nich wracał.
Najłatwiej i najpiękniej było w kościele. Wszyscy pamiętamy prowadzone
z wielką radością i zaangażowaniem Msze roratnie, przygotowania i uroczystości
pierwszej Komunii św., różańce, majówki czy Msze Święte dla dzieci, które
odprawiał przy różnych okazjach. Podczas tych nabożeństw i kazań - każdy
chyba chciał być na powrót dzieckiem. Ile myśli
i pouczeń kierowanych do najmłodszych wydało potem owoc w sercach starszych
- nie wiemy.
Najtrudniej było w szkole, widać było jak toczy się w ks. Arturze walka
między radością spotkania z wychowankami a jakimś wewnętrznym oporem,
który zawsze odczuwał idąc na lekcje.
Przyszłość zaplanował Bóg
Zbliżała się Wielkanoc 2003 r. Trzeba było zaplanować podział rozlicznych
obowiązków w parafii. Niedziela Palmowa, spowiedzi przed świętami, uroczystości
Triduum Paschalnego, Niedziela i Poniedziałek Wielkanocny. "No, to
jeszcze to musimy przeżyć, a potem..." - takie słowa padły z ust
ks. Artura. Zadajemy sobie pytanie, czy wiedział, czy przeczuwał? Widać
było, że cieszył się z uporządkowania kilku zaległych spraw. Widać było
szczególne skupienie
i spokój w przeżywaniu tych ostatnich w Jego życiu świąt.
Pamiętam, jak podczas jednego
z koleżeńskich spotkań, wśród ogólnej atmosfery opowiadania żartów
i ciekawostek, ks. Artur nagle zamilkł, a potem powiedział: "A ja
mocno wierzę, że jak się skończy to ziemskie życie to On [Bóg] weźmie
mnie do siebie i tam będę szczęśliwy".
Dla każdego z nas przyszłość zaplanował Bóg. Jaka ona będzie - nie wiemy...
Drogi czytelniku! Przeczytałeś...
a teraz zwróć się ku Bogu i proś ze mną: Wieczny odpoczynek racz Mu dać,
Panie.
[xpw]
|
|